Po osiemnastu miesiącach intensywnych prób sklecenia jakiegoś porozumienia, rozmowy nad projektem konstytucji europejskiej ostatecznie załamały się w połowie grudnia w Brukseli. Podawano różnego rodzaju wymówki, ale prawda jest taka, że przyczyn porażki należy szukać w narastających głębokich sprzecznościach między państwami członkowskimi UE. Sprzeczności te zaznaczą się jeszcze bardziej wraz z przyjęciem do Unii kolejnych piętnastu państw, głównie z byłego Bloku Wschodniego. Różnice w rozwoju między państwami Unii powiększą się jeszcze bardziej, gdy wejdą do niej takie kraje jak Polska, Czechy czy Węgry.
Rozłamowcami tym razem okazały się być Hiszpania wraz z Polską, które nie zgodziły się na żadne zmiany w sposobie podejmowania decyzji, ustalonym na szczycie w Nicei w 2000 roku. Gdyby wszedł on w życie, oba te państwa miałyby po 27 głosów. To z kolei zaniepokoiło Niemcy oraz inne większe i silniejsze państwa, którym w porozumieniach z Nicei przyznano 29 głosów, pomimo że mają dwa razy więcej mieszkańców niż zarówno Polska jak i Hiszpania. Takie ustalenia sprawiały, że niemiecki gigant miałby prawie tyle samo do powiedzenia co słaba ekonomicznie Polska.
Berlin i Paryż oczywiście nie są gotowe na tak znaczące ograniczenie ich wpływu na podejmowanie decyzji w Unii, dlatego też poparły system nakreślony przez Valéry’ego Giscard d'Estaing w projekcie konstytucji europejskiej. Ten były prezydent Francji proponuje tzw. „głosowanie podwójną większością”, w którym akceptacja decyzji wymagałaby przyzwolenia połowy krajów unijnych, których ludność dodatkowo stanowiłaby 60% populacji wspólnoty. Taki układ sił zdecydowanie wzmocniłby największe potęgi unijne, takie jak Niemcy, Francja, Włochy czy Wielka Brytania i w praktyce umożliwiłby im decydowanie o kształcie Unii i jej polityce.
Niektórzy komentatorzy za brak porozumienia obwiniają „nieprzejednaną postawę” Polski czy Hiszpanii albo „niefortunnego przewodniczącego Unii” w osobie Silvio Berlusconiego. W ten sposób próbuje się jedynie ukryć to, co tak naprawdę dzieje się wewnątrz „wspólnoty”. Tak jak już wspomniano, głównym powodem porażki są narastające sprzeczności między państwami zjednoczonej rzekomo Europy, które pogłębione zostały jeszcze przez przedłużający się kryzys gospodarczy. W grę wchodzi jednak o wiele więcej problemów. Różne państwa w Unii forsują obecnie odmienną i sprzeczną ze sobą politykę zagraniczną. Obrazowym przykładem tego była postawa Europy wobec amerykańskiej agresji w Iraku. Polska wraz z Hiszpanią , w przeciwieństwie do Francji i Niemiec, poparły tę amerykańską awanturę imperialną. Chirac w swej złości posunął się wtedy tak daleko, iż w raczej mało dyplomatyczny sposób powiedział wprost, że lepiej by było gdyby kraje Europy Środkowej „siedziały cicho”, a nie popierały Amerykanów. Te same kraje sprzeciwiły się także planom utworzenia europejskiego korpusu obronnego, popieranym przez Paryż i Berlin.
Te narastające tarcia na scenie politycznej przerodziły się teraz w otwarty konflikt między wielkimi mocarstwami i między państwami samej Unii Europejskiej. Nie dalej niż dwa czy trzy lata temu w sytuacjach kryzysowych zawsze udawało się osiągnąć jakiś kompromis. Przez pewien czas spierano by się o jeden czy dwa punkty tego czy innego paktu bądź traktatu, ale koniec końców zawsze godzono by się na jakąś formę porozumienia. To czy inne państwo porzuciłoby swą nieustępliwość w jednym punkcie w zamian za kompensatę ekonomiczną gdzie indziej. Obecnie jednak taki rozwój wypadków jest wykluczony.
Niektórzy analitycy twierdzą nawet, iż Chirac chciał teraz dać nauczkę Polakom za ich poparcie dla USA w wojnie z Irakiem. Niemcy także włączyły się w te gierki. Jeszcze do niedawna stosunki polsko-niemieckie wydawały się być bardzo przyjazne i ciepłe, ale ostatnio zaczynają się one coraz bardziej ochładzać. Dzieje się tak za sprawą zmiany w samych Niemczech. Gospodarka niemiecka od dłuższego czasu znajduje się w stanie stagnacji. W polityce wewnętrznej niemiecka klasa rządząca spotyka się z narastającymi napięciami społecznymi w miarę jak coraz bardziej ostrzy sobie ona pazury na zdobycze państwa opiekuńczego, które zmuszona była dać w przeszłości. W czasach boomu ekonomicznego Niemcy mogły sobie pozwolić na wydawanie miliardów marek na fundusze pomocowe przeznaczone dla słabiej rozwiniętych gospodarczo części kontynentu. Niestety te dobre czasy się już skończyły i teraz te same Niemcy żądają cięć w budżecie UE, chcąc w ten sposób zmniejszyć swój wkład do unijnej kiesy. Francja także poparła Niemcy, które wezwały do zamrożenia budżetu Unii, co w praktyce oznaczałoby zmniejszenie dotacji dla takich państw jak Polska czy Hiszpania.
To wszystko pokazuje nam dobitnie jak będzie działać w przyszłości „dyplomacja”. Już nie ujrzymy welwetowej rękawiczki, ale raczej nagą pięść dużych i silnych państw, które zrobią wszystko, by ich interesy zwyciężyły. Zupełnie tak jak Ameryka na arenie światowej polityki nie znajduje sobie równych w swej arogancji i bezczelności, tak samo Francja i Niemcy będą chciałby wykorzystać swą ekonomiczną przewagę, by zmusić słabsze państwa Unii do zaakceptowania ich dyktatu.
Upadek „Paktu na rzecz rozwoju i stabilizacji”
Ten stan rzeczy wyszedł na jaw w pełni po upadku niefortunnego „Paktu na rzecz rozwoju i stabilizacji” na kilka tygodni przed fiaskiem rozmów nad projektem konstytucji europejskiej. Gdy gospodarka niemiecka znajdowała się w okresie boomu a niemieckie elity rządzące patrzyły z wielkim optymizmem i zaufaniem w przyszłość, nalegały tak długo aż w pakcie tym znalazła się klauzula, na podstawie której na państwo którego deficyt budżetowy przekroczy 3% PKB będą nakładane ogromne kary pieniężne.
W zeszłym roku Portugalia przekroczyła ten limit i została obłożona surową grzywną. Problem jednak polega na tym, iż deficyt budżetowy rośnie obecnie w większości państw UE. A w ubiegłym roku zarówno Francja jak i Niemcy znalazły się w sytuacji, gdy ich deficyt budżetowy daleko przekroczył 3% uzgodnione w traktacie z Maastricht i osiągnął wielkość 4%. Wielkim (Niemcy, Francja etc.) łatwo było ukarać takiego liliputa jak Portugalia. Ale kto dopilnuje tego, by i silniejsi przestrzegali reguł gry? Co więc zadecydowali Chirac i Schroeder…? Że te przepisy do ich państw się nie stosują! Jakkolwiek by tego nie ukrywać, jest to gwóźdź do trumny traktatu z Maastricht, z tak wielkim trudem utrzymywanego przy życiu przez ostatnie parę lat. Przypomnijmy przy tym, iż to właśnie ten traktat był usprawiedliwieniem dla prowadzonej przez wszystkie państwa UE polityki prywatyzacji wszystkiego co się da, niszczenia państwa opiekuńczego, ataku na standardy życia pracowników i ich rodzin oraz zabierania im tak ciężko zapracowanych i wywalczonych przez nich w ciągu całych dziesięcioleci praw.
Podkreślić po raz kolejny należy fakt, iż te narastające tarcia i spory wewnątrz Unii Europejskiej mają miejsce, gdy praktycznie wszystkie mozolnie budowane od zakończenia II Wojny Światowej instytucje międzynarodowe znajdują się w głębokim kryzysie. Nie jest przypadkiem, że większość szczytów tych organizacji kończy się fiaskiem lub otwartymi podziałami wewnątrz nich. Od Cancun do Doharu i Seattle; od Rady Bezpieczeństwa ONZ po NATO i ostatni kryzys wewnątrz UE – wszystkie te porażki i spektakularne załamania są tylko odbiciem zmieniających się stosunków między światowymi mocarstwami, zarówno w skali globalnej, jak i lokalnej. Cały układ i porządek na świecie z tak wielkim trudem zbudowany po II Wojnie Światowej rozpada się i pęka w szwach. USA, Europa, Japonia, Chiny, Rosja… - wszystkie starają się mieć jak największy wpływ na powstający, nowy układ sił. Tego nieuniknionego procesu nie zatrzymają ani obrady przy okrągłym stole, ani szczyty światowe, czy tym bardziej europejskie.
To właśnie w kontekście tego wielkiego światowego politycznego kryzysu należy patrzeć na rosnące napięcia wewnątrz Unii Europejskiej. W całym świecie kapitalistycznym jest za dużo sił wytwórczych. Ameryka prowadzi więc agresywną politykę handlową, starając się zdobyć więcej rynków dla swych towarów. Potrzebne jest jej zwiększenie swego udziału w handlu światowym. A osiągnąć ten cel może tylko kosztem innych mocarstw. To złe wieści dla Europy, gdyż ona też musi eksportować więcej, by wyjść ze swego własnego kryzysu. Na dodatek każdy z członków Unii stara się zagarnąć jak największą część zysków dla siebie.
W tym miejscu wychodzą na jaw w pełni sprzeczności traktatu z Maastricht, Paktu na rzecz stabilizacji i rozwoju i tym podobnych. Porozumienia te w znaczący sposób ograniczyły pole manewru każdego z państw członkowskich UE. A wprowadzenie euro zmusiło gospodarki znajdujące się na zupełnie odmiennym poziomie rozwoju (Grecja i Niemcy są tutaj najbardziej jaskrawymi przykładami) do stosowania tej samej polityki ekonomicznej. Sprawia to, iż dotykający Europę kryzys odczuwany jest jeszcze boleśniej. A teraz dochodzi do tego presja na Europę wynikająca ze świadomej polityki dewaluowania dolara amerykańskiego. Czyni to jeszcze trudniejszym eksport towarów europejskich do USA, które to państwo do niedawna odgrywało rolę motoru napędowego gospodarki światowej, zasysającego eksportowane zewsząd towary.
Wejście na rynki euro sprawiło, że słabsze gospodarki kapitalistyczne krajów takich jak Włochy czy Grecja nie mogą już dewaluować swych walut, by poprawić możliwości eksportu. Euro zamienia się w koszmar nie tylko dla pracowników i ich rodzin, ale także i dla dużej części klas średnich. Małe biznesy upadają jeden po drugim, gdyż nie mogą dłużej konkurować na rynkach międzynarodowych z produkującymi tańsze towary korporacjami ponadnarodowymi. Problem polega jednak na tym, iż nie było innej alternatywy dla europejskich koncernów, jak tylko stworzenie jednolitej strefy handlu i wspólnej waluty, by móc skuteczniej konkurować z gigantami z USA i Japonii. Choć każda lokalna elita rządząca w Europie miała swe własne interesy, sprzeczne z interesami swych partnerów, to jednak żadna z nich nie mogłaby skutecznie konkurować z USA i Japonią czy Chinami, co zmusiło je do połączenia swych sił.
Prawie dwa lata temu, gdy wprowadzano euro pisaliśmy: „W przeciwieństwie do płonnych nadziei europejskich rządzących, euro było walutą słabą od samego początku. Między innymi dlatego stopy procentowe są w europie obniżane dużo wolniej i ostrożniej - celem zawyżania wartości euro. Przewartościowane euro zaś nie może mieć innego, jak tylko negatywny wpływ na europejską gospodarkę - zwiększy kryzys. Paradoksalnie, RFN - najgorliwszy ze strażników regulacji Traktatu z Maastricht - sam doświadcza konsekwencji tychże, w postaci ponad czterech milionów bezrobotnych. [...] Wola zwiększenia wskaźnika produkcji za pomocą intensyfikacji konkurencji prowadzi ewidentnie, nie do ściślejszej integracji, tylko do nowych (jakby obecnych było mało!) konfliktów, antagonizmów i sprzeczności pomiędzy państwami objętymi strefą euro. („€urowaluta – pozory siły i jedności” - Ted Grant i Alan Woods).
Wprowadzenie wspólnej waluty nie umożliwiło pokonania jednej z głównych sprzeczności kapitalizmu – państwa narodowego, wraz z różnymi interesami lokalnych klas panujących. Roczny przyrost PKB w Unii w ostatnim kwartale wyniósł zaledwie 0,4%, a produkcja przemysłowa w skali rocznej do września spadła o 1,8%. Niemcy, najsilniejsza gospodarka na Starym Kontynencie, w ubiegłym roku osiągnęły mizerne 0,9% wzrostu. A ostatnio opublikowane statystyki ukazują jeszcze czarniejszy obraz, w którym gospodarka niemiecka ma przyrost ujemny w wysokości 0,2%. Gospodarka Francji jest w niewiele lepszym stanie i w ciągu ostatnich dwóch i pół roku też zwalnia.
Gdy widoczny był wzrost gospodarczy, Unia Europejska oraz euro mogły się wydawać dobrym pomysłem dla wielu pracowników i studentów w różnych częściach kontynentu. Dominowało przekonanie, iż euro zapewni szybszy wzrost i w ten sposób będzie można się uporać z problemami poszczególnych państw członkowskich Unii. Ale teraz, gdy perspektywa na poprawę sytuacji ekonomicznej jest bardzo marna, Unia Europejska zaczyna odsłaniać swą prawdziwą twarz. Jest ona bowiem tylko narzędziem w rękach wielkich firm międzynarodowych i krajowych, za pomocą którego atakują one standardy życia klasy pracowniczej i młodzieży.
Francja i Niemcy postrzegają nowe państwa członkowskie wyłącznie jako dobry rynek zbytu i źródło taniej siły roboczej. Przyczyną takiego podejścia jest fakt, iż oba te państwa mają nadmiar sił wytwórczych. Takie państwa jak chociażby Polska zyskają bardzo niewiele na wejściu do Unii. Większość z nowych członków Unii nie będzie dopuszczona do strefy euro, a ich obywatele jeszcze przez 3-4 lata po wejściu do UE nie będą mieli pełnego prawa do zatrudnienia w innych państwach UE. Nowe państwa dostaną tylko 25% sumy dotacji dla rolnictwa, którą otrzymują starzy członkowie. Baza przemysłowa Polski nie może się równać z takim gigantem jak Niemcy, a jej gospodarka w dalszym ciągu jest silnie uzależniona od rolnictwa. Wejście do Unii będzie oznaczało bankructwo dla setek tysięcy polskich rolników.
Ale to nie tylko polskich robotników i drobnych rolników po wejściu do Unii czeka niemiła niespodzianka. Pracownicy z innych krajów także ciężko ucierpią na wejściu do UE, co zmuszony jest nawet przyznać The Economist:
„Szokiem dla ludzi może być przekonanie się, iż samo wejście do Unii nie przyniesie im dobrobytu. Krajom z Europy Środkowej zabierze dużo czasu, zanim dogonią swych bogatych sąsiadów z Zachodu. The Economist Intelligence Unit [spółka-córka tej gazety] policzył, iż gdyby piętnaście obecnych państw członkowskich UE osiągało rocznie 2% przyrost, a przyjęte w latach 2004 i 2007 kraje (włącznie z Bułgarią i Rumunią) miały przyrost rzędu 4% rocznie, to dogonienie piętnastki nowym krajom zabrałoby średnio ponad 50 lat. Gdyby jednak osiągały tylko 3% wzrost, to dogonienie krajów Europy Zachodniej trwałoby już 90 lat” (The Economist, 22.11.2003). Zadajmy więc podstawowe pytanie – czy pracownicy tych krajów będą gotowi poczekać dwa czy trzy pokolenia, zanim dostrzegą jakąś poprawę?
Póki co większość państw ubiegających się o członkostwo w UE (głównie z Europy Środkowej) ma wyższy poziom wzrostu gospodarczego niż średnia unijna. Ale jest to wzrost po ogromnej zapaści. Teraz kraje te patrzą z nadzieją na UE, gdyż wierzą iż wejście do wspólnoty pozwoli im utrzymać obecny poziom wzrostu. Ale prawda będzie zupełnie odmienna. Znowu to The Economist jest zmuszony spojrzeć prawdzie w oczy:
„Państwa Europy Środkowej, gdzie poziom wzrostu zacznie spadać dowiedzą się wkrótce, że od tego momentu kończą się wszystkie korzyści wynikające z członkostwa w Unii. Nałożone zostaną na nie z całą stanowczością obowiązki i wydatki, wynikające z członkostwa w tym klubie, podczas gdy ich przychód per capita będzie wciąż znacznie poniżej średniej i może nawet względem tejże spaść.” (The Economist, 22.11.2003)
Można sobie więc z łatwością wyobrazić jaką melodię będą grały wszystkie rządy w nowych państwach członkowskich: cięcia rent i emerytur, płac i wydatków socjalnych oraz prywatyzacja i całkowita liberalizacja ich rynków (wystarczy spojrzeć na plan Hausnera! – przyp. Tłum.). A wszystko to w imię realizacji wielkiego snu o Europie. Gotuje się więc pole do ogromnego wzrostu walki klas – zarówno na wschodzie jak i zachodzie Starego Kontynentu.
Klasy rządzące Europą Wschodnią i Środkową czeka wielki szok, gdy dostrzegą prawdziwe plany Chiraca i Schroedera. Ci bowiem wcale już nie myślą o „integracji” kontynentu w jeden, zjednoczony blok. Stare strachy, które skłoniły Niemcy do nalegania na uchwalenie Paktu na rzecz rozwoju i stabilizacji, wracają. Znowu zaczynają sobie one uświadamiać, iż wszystkie te krajowe gospodarki o różnych poziomach rozwoju i rosnące w różnym tempie, nie stworzą razem wzięte spójnej całości.
„Europa dwóch prędkości”?
Po ostatniej porażce rokowań nad konstytucją europejską na szczycie w Brukseli i wraz z praktycznym upadkiem Paktu na rzecz rozwoju i stabilizacji, wydaje się, że dominującą tendencją jest próba stworzenia „Europy wielu prędkości”. Jedna, luźno spojona federacja (mająca 25 państw Unia Europejska) i wewnątrz jej stanowiąca jądro grupa najsilniejszych państw pod przewodnictwem Niemiec i Francji. Schroeder już mówi o „Europie dwóch prędkości”, a Chirac przewiduje powstanie „grupy pionierów”. Skonfrontowane z obecnym impasem, pewne części bogatszych klas kapitalistycznych mogą rzeczywiście postrzegać takie rozwiązanie jako wyjście. Ruch taki sprowokowałby zgrupowanie się silniejszych ekonomicznie państw w nadziei, iż ciężarem swej gospodarki udałoby im się przekonać słabsze państwa do ich projektów. W rzeczywistości sprowadziłoby się to do brutalnego dyktatu silniejszych nad słabszymi. Wprowadzenie w życie tego planu nie tylko nie rozwiązałoby istniejących konfliktów, ale stworzyłoby nowe.
Niektóre państwa (jak na przykład Hiszpania, Włochy czy kandydaci do członkostwa w UE z Europy Środkowej, tzw. „nowa Europa” używając terminologii Busha i spółki) doszły do wniosku, że łódeczka unijna wcale nie jest tak bezpieczna i dlatego podczas wojny z Irakiem wyraźnie dały do zrozumienia, że bezpieczniej będzie dla nich wylądować na znacznie solidniejszym amerykańskim krążowniku. Państwa te więc popychane są w dwa różne kierunki. Z jednej strony chciałyby zacieśniać swe związki z USA, jako przeciwwagę dla dwóch olbrzymów sterujących Unią Europejską – Francji i Niemiec. Z drugiej jednak strony nie mogą się obyć bez tych dwóch mocarstw i dlatego pozostają nierozerwalnie powiązane gospodarczo z całą resztą Europy.
Natomiast państwa, które teraz przystąpiły do euro stoją przed dylematem. Jasnym jest dla wszystkich narodowych klas panujących, że opuszczenie teraz strefy euro oznaczałoby kompletną katastrofę. Byłby to ogromny krok wstecz i de facto oznaczałoby to upadek samej idei zjednoczonej Europy. Są więc oni wszyscy zamknięci w jednej beczce. Są jak piętnaście kotów zamkniętych w worku, związanych ze sobą ogonami. Mogą drapać i gryźć się między sobą, ale chodzić muszą razem. A teraz do tego samego worka dorzuconych zostanie kolejnych 10, raczej wymizerowanych kotów! Podkreślić jednak należy, iż ani włoska, grecka, hiszpańska czy portugalska klasa kapitalistyczna nie przeżyłaby teraz wyjścia ze strefy euro.
Jeden po drugim, kraje unijne w ciągu ostatnich paru lat doświadczyły pogłębiającego się kryzysu ekonomicznego i jednocześnie rosnącej fali protestów pracowniczych. Maastricht, euro i wszystkie inne pakty i układy sprawiły, iż walka klas została umiędzynarodowiona wewnątrz Unii Europejskiej. Wszędzie pracownicy protestują bowiem przeciwko tej samej polityce. Wszędzie emerytury, państwo opiekuńcze, edukacja, transport publiczny znajdują się na celowniku klasy rządzącej. I wszędzie widzimy strajki i demonstracje przeciwko tym poczynaniom: od Austrii po Grecję i od Włoch po Hiszpanię. Żadne państwo nie jest odporne na ten proces.
Otwiera się przed nami nowy okres. Okres przedłużających się konfliktów między państwami członkowskimi UE. Ujrzymy wyłanianie się nowych sojuszy między różnymi państwami, gdy będą one próbowały obronić swoje wpływy i przywileje. Te same sojusze rozpadać się będą gdy tylko na wierzch zaczną wychodzić sprzeczne interesy poszczególnych państw. Cała budowla kapitalistycznej Europy pokaże czym tak naprawdę jest: reakcyjną awanturą europejskich klas panujących. Jasnym stanie się także, iż za całą tę imprezę i za cały kryzys kapitalizmu będzie musiała zapłacić rachunek europejska klasa pracownicza.
W ciągu ostatnich dwóch lat fala strajków wstrząsnęła takimi państwami jak Włochy, Grecja czy Hiszpania. A jeszcze przedtem widzieliśmy całą serię strajków we Francji. Fala ta obecnie dociera do bardziej rozwiniętych krajów Unii Europejskiej, takich jak Niemcy, Szwecja czy Austria.
W całej Europie – niezależnie od tego czy u władzy jest „prawica”, „centrum” czy „lewica” – wszystkie rządy atakują zdobycze wywalczone w ciągu dziesięcioleci przez klasę pracowniczą. Jak już podkreślaliśmy, najbardziej jaskrawym tego przykładem są ataki na emerytury. Postrzegane są one przez burżuazje krajów unijnych jako ustępstwo z czasów epoki powojennego boom’u, na które dłużej ich nie stać, jeśli chcą skutecznie konkurować na rynku światowym.
Jednakże szefowie europejscy będą musieli zmierzyć się z do tej pory niepokonaną i dobrze zorganizowaną w związkach zawodowych klasą pracowniczą. Jeśli do tej pory europejskim klasom rządzącym udawało się odnieść pewne częściowe i czasowe zwycięstwa oraz narzucić nowe cięcia, to wyłączną odpowiedzialność za to ponosi przywództwo związków zawodowych oraz partii lewicowych. Ci ludzie bowiem dalej wyobrażają sobie, że zupełnie jak za „starych dobrych czasów” będzie możliwe osiągnięcie jakiegoś kompromisu. Dalej wierzą, że idąc na pewne ustępstwa teraz, unikną większego ataku na prawa pracownicze w przyszłości. Ci tak zwani „przywódcy” nie zrozumieli niczego. Nie pojęli nawet w jaki okres właśnie wkraczamy. System wkroczył w epokę generalnego kryzysu. Szefowie zmuszeni są wciąż naciskać na pracowników. Dzisiaj zabiorą palec, jutro rękę.
Poprzez bardzo bolesne doświadczenia klasa pracownicza
zrozumie to wszystko. Pracownicy zrozumieją także potrzebę zmiany ich przywódców
na prawdziwych bojowników o prawa pracownicze. Robotnicy będą próbowali bronić
zdobyczy przeszłości. Słusznie uważają oni, iż godna emerytura to prawo, a nie
jałmużna od ich szefów. Pamiętają bowiem, że latami pracowali i płacili składki
na emerytury. Fundusze te są ich i nie oddadzą ich bez walki. Walce tej nie da
się zapobiec. Każdy atak spotka się z kontratakiem. Poprzez walkę w obronie ich
emerytur, płac, miejsc pracy i godnych warunków pracy, robotnicy przekonają się,
że system jako całość jest nieuleczalnie chory i należy go zmienić. Dojdą do
wniosku, iż ich zadaniem jest obalenie przegniłej, kapitalistycznej Unii
Europejskiej i zastąpienie jej Socjalistycznymi Stanami Zjednoczonymi Europy.